czwartek, 13 grudnia 2012

Pogorzelisko

Tomasz R.Głogowski


   Zbliża się świt. Mewy krzyczą nad spokojną taflą porannego morza. Szybując okrążają ten szczęśliwy niegdyś piaszczysty zakątek ziemi. Wydmowy domek, tak nazwały to miejsce nasze dzieci. Nad wydmowym domkiem zawsze przelatywały mewy i zawracały. Ja mogłam zawrócić jedynie myślami.
   Pamiętam jak dziś to miejsce, gdzie aromat ciasta mieszał się z zapachem jeszcze ciepłego piasku.  Dzieci znosiły go co dzień na swoich bosych stópkach.
Znów będę musiała po was zamiatać! wołałam za nimi robiąc groźną minę, a one śmiały się, widząc moją udawaną złość. Nawet teraz słyszę ten śmiech i trzeszczenie desek w podłodze, jakby cała czwórka przebiegała znów w huraganowym tempie przez salonik. Nie mogę teraz stąd odejść. Muszę zostać, by odnaleźć w wyobraźni te zapachy pośród swądu niedopalonych jeszcze ścian i stropu.
  Poprzedniego dnia inspektor powiedział, że jest już zbyt ciemno, żeby znaleźć jakieś ślady w tej masie zwęglonych zgliszczy, że trzeba iść odpocząć, wyspać się. Przekonywał, że sen dobrze mi zrobi. Płakałam, tłumacząc, że nie mogę. Nie chcę stąd iść. Boję się, że gdy rano wrócę w to miejsce i gdy zobaczę je w świetle dnia to nie dam sobie z tym rady. Inspektor pokiwał tylko głową na znak zrozumienia i oddalił się obiecując, że jutro przyjedzie tak wcześnie jak to będzie możliwe.
   Przysiadłam na schodach, które kiedyś prowadziły na małe poddasze z małymi pokoikami. Tam, w swoich małych łóżeczkach zasypiały szczęśliwe i budziły się nasze dzieci. Wieczorami, gdy już spały, uwielbiałam siadać na najwyższym stopniu razem z Krzysztofem. Mogłam wtedy, w tej chwili ciszy zamknąć oczy i położyć głowę na jego ramieniu. Jego palce odnajdywały i otulały delikatnie moje dłonie, dając im przyjemne wytchnienie po pracy. Czułam jak ich ciepło rozpływa się falą, ledwie wyczuwalnym dreszczem i rozgrzewa całe moje ciało. Czasem siadałam na schodach sama, z kieliszkiem czerwonego wina i patrzyłam jak przy oknie, w świetle lampki klei swoje małe modele statków i umieszcza je precyzyjnie w butelkach.
   Wyglądał przy tym jak ten chłopiec, którego poznałam w porcie na festynie. Pamiętam, że tego dnia bardzo płakałam. Butelka z umieszczonym w niej stateczkiem, którą dostałam od dziadka wysunęła mi się rąk, potoczyła po nabrzeżu, a potem wpadła do wody znikając w głębinie zatoki. Wtedy podszedł do mnie. Miał może czternaście lat.  Uśmiechając się łagodnie obiecał, że zrobi dla mnie nowy, jeszcze piękniejszy statek. Gdy usłyszałam ta obietnice troszkę się uspokoiłam. Kilka dni później przekonałam się, że potrafi dotrzymać słowa. Byłam bardzo szczęśliwa... Od tamtej chwili ufałam każdemu jego słowu. 
   Klejenie modeli statków było jego pasją. Niemal wszystkie, które później zrobił rozdawał znajomym i przyjaciołom przy różnych okazjach. Kilka zostawił dzieciom do zabawy i jeden, który przypominał mu ojca.
  Teraz jest mi zimno. Wiatr od morza podsyca płomienie wyskakujące niespodziewanie w górę z tlących się jeszcze kawałków drewna. Stare schody nie prowadzą już do dziecięcych sypialni. U ich szczytu widnieje ciemna noc i gwiazdy. Stopnie chwieją się i trzeszczą przeraźliwe jakby, chciały powiedzieć – jesteśmy i zawsze byłyśmy pierwszymi stopniami do krainy gwiazd.
   Podobnie trzeszczały tylko raz. Były jak żywe. Jakby wyczuwając inny ciężar i rytm kroków, wydawały głośne, chrypliwe jęknięcia. Ostrzegały nas , że do dzieci zbliża się ktoś obcy. Tego wieczoru, wcześniej usłyszałam ciężkie kroki na werandzie i delikatne, jakby nieco nieśmiałe pukanie do drzwi. Pomyślałam wtedy, że ktoś zabłądził na wydmach i szuka schronienia. Pogoda była burzowa, nie nastrajała do spacerów. Otworzyłam. W drzwiach stał postawny mężczyzna, ubrany w znoszony płaszcz przeciwdeszczowy i czapkę marynarską. Dobrze przystrzyżona, siwa broda zasłaniała rysy twarzy, ale gdy spojrzałam w jego oczy, nie umiałam powiedzieć ani słowa. Tak samo błękitne, pełne pasji i życzliwości. Miałam wrażenie, że od nieznajomego bije ciepło, że jest on kimś dobrym i bliskim. Mężczyzna jednak nie odezwał się. Widocznie spodziewał się, że drzwi otworzy mu ktoś inny.
   Krzysztof chyba zauważył moje zaskoczenie. Spojrzał na mnie i zapraszając nieznajomego do wnętrza, powiedział z uśmiechem:
Joasiu, poznaj nieustraszonego wilka morskiego. To mój ojciec.
W głosie Krzysztofa usłyszałam jednak nutkę zmieszania, jakby ta wizyta nie sprawiła mu przyjemności.
   Tamten wieczór był zaskoczeniem dla nas trojga. Atmosfera była delikatnie napięta. Panowie długo się nie widzieli. Ojca nie było nawet na naszym ślubie, a Krzysztof zbyt wiele też mi o nim nie opowiadał. Wiedziałam tylko, że wychowywały go matka i babcią, ale to przecież nic nadzwyczajnego w marynarskiej rodzinie. O więcej nie pytałam. Mimo wszystko tego ojca miał, a ja nawet takiego szczęścia nie dostąpiłam. Nigdy nie widziałam mojego ojca. Podobno zatonął podczas połowu, gdzieś na morzu i taka wiadomość musiała mi wystarczyć.
   Skrępowanie minęło po małej lampce wina i kilku marynarskich, rubasznych żartach. Opowiadaliśmy mu więc teraz o wszystkim, jakby chcąc nadrobić stracony czas. O tym jak się poznaliśmy, o ślubie, naszych dzieciach. Był bardzo ciekaw jak rosną, czy są zdrowe i jak radzą sobie w szkole. Podziwiał modele statków Krzysztofa i opowiadał o wspaniałych miastach, jakie zwiedził po drugiej stronie oceanu, kolorowych neonach portowych, o ludziach i ich życiu w różnych zakątkach świata. Dużo mówił o ludzkiej życzliwości i radości życia, dzięki którym potrafił przetrwać najgorsze chwile na morzu. Wspominał też długie rejsy i tęsknotę za lądem... Słuchałam  zauroczona, nie odrywając ani na chwilę oczu od tego bądź co bądź obcego mężczyzny. Coś mnie do niego przyciągało. Nie było to uczucie, jakie czuje do siebie dwoje przeznaczonych sobie ludzi. To było zupełnie coś innego. Odnosiłam wrażenie, że brakuje mu domu, rodziny… A może tak mi się tylko wydawało?
   Nigdy nie miałam głowy do większej ilości alkoholu, a tego wieczoru wszyscy wypiliśmy chyba zbyt dużo. Gość musiał zauważyć moje zmęczenie, bo wstał, aby się pożegnać. Chciał tylko, jeszcze przed wyjściem, choć raz spojrzeć na dzieciaki. Tamtego wieczoru nie zwróciłam na to uwagi, ale to właśnie wtedy schody pierwszy raz wydały swój niegościnny szorstki pomruk.
   Tuż przed wyjściem ojca Krzysztofa, zaproponowałam żeby zjadł wspólnie z nami niedzielny obiad. Byłaby to świetna okazja, abyśmy wszyscy poznali się po tylu latach.
Dzieci będą szczęśliwe, a mojej mamie też z pewnością będzie miło, jeśli tato przyjdzie zapewniałam, pisząc na kartce rozchwianymi literami adres. Mama mieszka w niedużej kamienicy w centrum miasta. W milczeniu schował kartkę z adresem do kieszeni. Chyba nawet nie podziękował, a jego oczy smutnie przygasły. 
   W niedzielne południe wszyscy czekaliśmy w napięciu. Dzieci jak zwykle biegały po wszystkich pokojach ślizgając się na dywanikach tkanych z różnokolorowych kawałków materiałów. Moja mama, kochana, mocno już posiwiał kobieta, krzątała się między kuchnią i salonem. Biegała przez korytarz przystrojony pamiątkowymi zdjęciami. Będąc gospodynią chciała przygotować wszystko perfekcyjnie. Cały dom pachniał jak w Święta. Bardzo starałam się nie pokazywać swojego podniecenia na myśl, że wreszcie dzieci poznają swojego dziadka. Nie chciałam też wprowadzać Krzysia swoim zachowanie w zakłopotanie. Pamiętam to dziwne uczucie. Miałam nadzieję, że gdy dzieci go zobaczą nie będę jedyną, której udzieli się radość ze spotkania. Krzysztof pewnie też niecierpliwie czekał na tę wizytę, ale – sama już nie wiem czy potrafił ukryć swoje uczucia, czy też moje emocje nie pozwoliły mi zauważyć, co on teraz przeżywał?

***
   Punktualnie o umówionej godzinie zadzwonił dzwonek domofonu. Wszyscy jakby na sekundę zamarli. To on, już jest, przyszedł. Moje podekscytowanie rosło z każda sekundą. Przycisnęłam do siebie dwójkę stojących najbliżej dzieci. Czułam jak szybko biją ich małe serduszka. Spojrzały na mnie pytającym wzrokiem. Milczałam jak zahipnotyzowana. Krzysztof poszedł otworzyć. W słuchawce domofonu słychać było przyciszony męski głos. Krzysztof spojrzał po nas, odłożył słuchawkę. Nic nie powiedział, nałożył tylko płaszcz i zamknął za sobą drzwi. Nie wiedziałam, co się stało. Zostawiając dzieci, podeszłam do okna w salonie. Stali tam, na dole. Wiatr targał im płaszcze ciężkie od rzęsistego deszczu. Rozmawiali o czymś bardzo poważnie. Mogłam wyczytać to tylko z miny Krzysia. Twarzy jego ojca nie mogłam dostrzec, stał tyłem.
   Po kilku chwilach usłyszałam tłumione kroki na schodach i cichy trzask zamykanych drzwi. Krzysztof wrócił. Był blady. Powiedział tylko, że ojciec nie mógł wejść, że miał bardzo ważny powód. Coś się stało. Cierpliwie czekałam aż powie, choć słowo, co usłyszał od ojca, tam na dole. Gdyby nie dzieci i ich rozgadane buzie, obiad zjedli byśmy w całkowitym milczeniu.
   Mijały dni. Od tamtej niedzieli Krzysztof nie odezwał się ani jednym słowem. Stał się niedostępny, jakby coś zamknęło go w miejscu, we wnętrzu, do którego nikt nie ma dostępu. Przestał bawić się z dziećmi, nie siadał już na szczycie schodów żeby wspólnie posłuchać ciszy. Nawet jego małe modele statków przestały go interesować. Wyglądał jakby całkowicie stracił kontakt z życiem. Jedynym świadectwem jego obecności były butelki. Pełne i puste. Wszystkie stojące lub leżące w całkowitym nieładzie, brzękiem rozbijające narastającą ciszę.
   Próbowałam z nim rozmawiać, mając nadzieję, że uda mi się poruszyć choć cząstkę jego zadumy, że jakiś impuls, gest sprawi, że wróci do nas, do mnie. Miałam nadzieję dowiedzieć się przyczyny, która spowodowała w nim tę okropną zmianę .
   Mój ukochany nic nie mówił, nawet na mnie nie patrzył. Kilka dni później wyszedł i już nie wrócił. Poczułam rozdzierający smutek. Jak wtedy, gdy tęskniłam za ojcem jednocześnie wiedząc, że nigdy go nie zobaczę.
Zamieszkałam z dziećmi u mojej matki. Miały tu dobrą opiekę i ciepłe posiłki, których ja nie byłam im w stanie od kilku dni przygotowywać. Miały też bliżej do szkoły, do której dotychczas odwoził je Krzysztof. Teraz musiały stać się bardziej samodzielne.
   Podczas ich pobytu na lekcjach, miałam czas na szukanie mojego męża. Wypytywałam ludzi w miasteczku, czy może przypadkiem gdzieś go widzieli, a po kilku dniach zgłosiłam zniknięcie Krzysztofa w miejscowym komisariacie. Powiedzieli, że zajmą się całą sprawą i żebym czekała w domu na wiadomości. Nie umiałam. Szalony niepokój nie pozwalał nie tylko spać, ale nawet usiedzieć spokojnie w jednym miejscu. Zrobiłam ogłoszenie wykorzystując ostatnie, aktualne zdjęcie Krzysia i rozlepiłam je po całym mieście. Teraz naprawdę pozostało mi tylko czekać.

***
   Zbliża się świt. Powietrze ma słono gorzki smak. Mewy skrzeczą nad spokojną taflą porannego morza. Zataczają kręgi nad tym, co pozostało z małego, niebieskiego domku na wydmach. 
Dzień dobry. Siedziała tu Pani całą noc?
Inspektor widząc mnie przemarzniętą, z nieukrywanym współczuciem nalał ze swojego termosu i podał kubeczek ciepłej herbaty. Niemrawo zaczynałam wybudzać się z zadumy i odrętwienia.
   Wśród resztek ścian policjanci rozpoczęli przeszukiwanie pogorzeliska. Hałas przerzucanych z miejsca na miejsce kawałków ścian, stropu i mebli był nie do zniesienia. Postanowiłam nie przeszkadzać im w pracy. Zdecydowałam, że pójdę nad brzeg morza i trochę rozprostuję zmarznięte kolana.
   Powoli, boso poszłam w stronę morza, moje stopy zapadały się w piasku, wilgotnym od porannej bryzy. W pewnym momencie dobiegł mnie głos jednego z policjantów.
Panie inspektorze, tutaj! Coś znalazłem! oznajmiał podekscytowany, odgarniając coś, co mogło kiedyś być naszym stołem w jadalni. Teraz, z oddali nie przypominał zupełnie niczego. Muszę dowiedzieć się, co znalazł. Zawróciłam.
   Przed szczątkami, które były kiedyś wejściem na naszą werandę inspektor zatrzymał mnie. Powoli, patrząc mi prosto w oczy i badając, ile jestem w stanie wytrzymać, powiedział:
To nie będzie dla Pani miły widok zawahał się.
Krzysztof? Znalazł pan Krzysztofa? zapytałam drżącym głosem, błagając los, żeby to nie ciało mojego męża leżało pod tymi deskami.
Przykro mi. Nie przestając uważnie mnie obserwować dodał, że znaleziono przy zwłokach nadpalone, ale czytelne dokumenty oraz coś, co wydało mu się dziwne.
W całej swojej karierze policyjnej nie widziałem czegoś takiego powiedział, podając mi osmoloną butelkę po winie. To była ta sama butelka, którą Krzysztof podarował mi dawno temu prosząc abym jej strzegła.
Trzymał tę butelkę przyciśniętą mocno oburącz do piersi, jakby nie chciał, aby ktokolwiek ją dotykał. Znałem dobrze Krzysztofa i wiem, że bardzo panią kochał. Postanowiłem więc, oddać ją pani. Pozwoliłem sobie też odkorkować. Pani Joanno, może pani będzie wiedziała, czy to może coś oznaczać? 
   Znałam tą butelkę. Przez całe lata stała na półce w salonie, pośród innych pamiątek.
  Zaglądając do środka przez wąska szyjkę butelki niewiele można było zobaczyć. Poprosiłam inspektora żeby ją rozbił. Sama nie miałam siły tego zrobić. Uczynił to wahając się przez chwilę. Szkło rozsypało się, a odpryski zamigotały w słońcu. Z butelki wypadł skrawek papieru. Inspektor schylił się, podał mi i odszedł zostawiając samą. Nie potrafiłam opanować drżenia rąk. Kartka. Z jednej strony niespodziewana wiadomość nakreślona dłonią ukochanego, z drugiej testament. Musiałam przeczytać jej treść. I rozwinęłam rulonik.

   Świat zawirował. Nie słyszałam głosów ludzi, mew, nie słyszałam szumu morza, nie czułam nawet słonecznych promieni. Wszystko zniknęło, ulotniło się wraz z niewyraźnymi wstęgami dymu.
  Znów siedzę sama na schodach. Obok leży kartka, a na niej kilka rozchwianych słów. „Jesteśmy rodzeństwem. Kocham Cię.” Nic więcej.
Wszystko wokół zdaje się być obce, a zarazem spokojne. Schody też są spokojne. Już nie trzeszczą.