wtorek, 20 listopada 2012

"Rzeźnik"

autor: Alina Reyes

   Wydana pierwszy raz w roku 1998 we Francji, dziewięć lat później została zaliczona przez polskiego wydawcę do Klasyki Literatury Erotycznej.
   Historia, którą proponuje Alina Reyes w swojej książce pod tytułem ”Rzeźnik” nie jest ani odkrywcza, ani nowatorska. Nie oznacza to jednak, że należy przejść koło niej obojętnie. Jej objętość to zaledwie 96 stron. To może być przyczyną małego zainteresowania treścią w niej zawartą.    Trzymając w ręce to niepozorne dzieło, ma się ochotę przeczytać je jednym tchem, wkroczyć w ten świat, podglądnąć bohaterów, z nadzieją, że podniesie się nam ciśnienie. Jednak, już pierwsze strony spowodują u niektórych czytelników zdziwienie. U innych, chęć przeskoczenia na kolejne strony z pominięciem wulgarnych szeptów grubego rzeźnika, mogą stać się jedynym sposobem na odnalezienie czegoś, co mieli nadzieję znaleźć i dokończenie książki.
    Otoczona w debiucie aurą skandalu książeczka, jest źródłem i obrazem wielu emocji. Zarówno treść, sposób, w jaki została napisana, nastawione są na wywołanie wrażeń. Słowa, rytm, ciągłe dążenie do spełnienia są żywe i silne jak pierwotne instynkty czytającego. I to jest siła „Rzeźnika”.
   Całość podzielona jest na dwie części. Pierwsza opowiada o szeptach i wizjach seksualnych młodej dziewczyny. Nie jest już niewinną nastolatką. Mimo tego, to, co ją otacza, rzeczywistość widziana z za kasy sklepowej, wprowadza jej młode ciało w przyjemne odrętwienie i stan permanentnego, wciąż rosnącego podniecenia. Całość ma charakter sprośny i lepki jak rzeźnik w upalny letni dzień, wulgarny jak szepty i spojrzenia rzucane w stronę kasjerki.
    Druga cześć jest pełna intensywnych doznań. Bohaterka, nieco niepewna na początku, spełnia groźby, które wcześniej kieruje w listach do swojego chłopaka. Autorka dość dokładnie opisuje sposób, w jaki bohaterka poznaje ciało dorosłego mężczyzny. Ta cześć pozbawiona jest tej wulgarności z pierwszego rozdziału. Sceny wielokrotnie przeżywanych rozkoszy balansują pomiędzy poetycką erotyką a wyuzdaną pornografią.
   Obydwie części, tak różne od siebie, dały autorce sposobność pokazania jak wielki i różnorodny wpływ na życie, myślenie, a przede wszystkim odczuwanie ma aura Erosa. Reyes nie pominęła również przykrych konsekwencji, jakie mogą dotknąć zafascynowaną nowymi doznaniami dziewczynę. Wieczór, gdy świat był piękny, gwiazdy lśniły na wyciągnięcie ręki, a potem poranek zajaśniał w przydrożnym rowie, sprawiły, że zmieniła się na zawsze. To pożegnanie. Zaskakujące.
   Książkę, pomimo kilku niezbyt wyrazistych fragmentów czyta się łatwo, a dreszcze i zaczerwienione policzki będą przyjemnym dopełnieniem lektury.

Tomasz R.Głogowski 

piątek, 16 listopada 2012

"Czerwony Błazen"

Autor:   Aleksander Błażejowski

   Kiedyś też pisało się w Polsce dobre kryminały. Najlepszym przykładem niech będzie „Czerwony błazen”. Jest to pierwszy tom z cyklu Kryminały przedwojennej Warszawy. Historia tego kryminału jest bardzo ciekawa. Został on napisany przez nieznanego obecnie, bo zakazanego w czasach PRL dziennikarza, redaktora i autora kryminałów Aleksandra Błażejewskiego. Przed II wojną, twórczość tego autora była bardzo popularna, ponieważ pisząc przystępnym językiem, potrafił poruszyć wyobraźnię i wszystkim dobrze znane emocje. Sam „Czerwony błazen” doczekał się w okresie międzywojennym dwóch wznowień oraz, co ciekawe ekranizacji. Niestety, jak dotąd kopii filmu nie udało się odnaleźć.

    Historia zaczyna się w momencie, gdy polska odzyskała niepodległość. W kraju panuje optymistyczny nastrój, podsycony trwającym karnawałem. W koło odbywają się bale, rauty, mniej lub bardziej oficjalne spotkania towarzyskie. Kawiarnie i restauracje pękają w szwach pełne rozbawionych klientów. 
    Największą jednak atrakcją tej zimy są występy Czerwonego Błazna. Nikt nie wie, kim on jest, gdyż twarz skrywa za maską. To jeszcze bardziej wzmaga ciekawość mieszkańców Warszawy. Tajemnicza postać pojawia się, co wieczór w teatrze w niewyjaśniony sposób i w taki sam sposób znika. Na scenie wyśmiewa polityków, urzędników i dorobkiewiczów wprowadzając jednych w zakłopotanie innych zaś w śmiech. Piosenkami żyje cała stolica. Jego występy przerwie jednak tragiczne wydarzenie.
   Trup jest jeden, sprawca nieznany, motywy – któż to wie, co człowieka może pchnąć do najgorszego czynu. Ślady na miejscu zbrodni, poszlaki i przypuszczenia mówią komisarzowi stołecznej policji, że sprawa nie będzie łatwa. Czy uda się rozwiązać zagadkę morderstwa popełnionego za kulisami teatru „Złoty ptak”?
    Autor opisuje historię mogąca przytrafić się każdemu z nas. Ze smakiem, nie popadając w przesadne opisywanie postaci i miejsc, wciąga nas w niezwykle wartka i barwną akcję. Co chwilę naprowadza nas na wątek mogący rozwiązać zagadkę, po czym umiejętnie kierując postaciami wyprowadza nas z błędu, pchając jednocześnie na inny, równie prawdopodobny trop. To powoduje, że wszystko staje się możliwe, a rozwiązanie nie do końca pewne nawet, gdy podejrzany siedzi już w areszcie.
   Koloru całej historii dodaje plejada postaci, którym autor nadał dość wyraźne osobowości. Na tych kilku stronach możemy poznać chyba coraz rzadziej spotkaną ludzką życzliwość i bezinteresowność, dobrze wszystkim znaną zawiść, zazdrość i chęć zemsty. Na szczególną uwagę zasługują dość obszerne fragmenty pokazujące rozpacz i miłość braterską, a jednocześnie zrozumienie i współczucie dla innych pomimo własnej, żywej tragedii. Bez zbytniego, tak modnego obecnie psychologizowania, autor daje odczuć czytającemu to, co przeżywają bohaterowie. Nuta poetyckości przebijająca się nieśmiało między wierszami dodaje szczyptę romantyzmu, pozwalającego wpaść w krótka zadumę. Dzięki temu, oraz ciekawie skonstruowanemu śledztwu, książkę czyta się z niezwykłą przyjemnością, a zakończenie pozwala uśmiechnąć się i chociaż na moment uwierzyć w ludzi i sprawiedliwość.

Tomasz R.Głogowski
Wydawnictwo

Interesujące Cię książki znajdziesz w E-bookarni Pana Szczura

środa, 14 listopada 2012

"Pentagram"

autor: Dryjer Marek

   „Pentagram” to zbiór opowiadań  Marka Dryjera. Tematyką antologii jest fantastyka grozy, a w szczególności wizja post apokaliptycznego świata. „Trzynasty schron” to pierwsze z opowiadań. Tytuł brzmi nieco tajemniczo, pobudzając jednocześnie moją wyobraźnię i nasuwając liczne pytania. Dlaczego trzynasty? Czy było więcej schronów? W jakim celu i kto je zbudował? Czy dowiemy się tego, zobaczymy.
   Autor nadał opowiadaniu formę pamiętnika. Bohater zapisuje swoje myśli na kartkach wytarganych z Biblii. Nie wiem, co autor chciał przez to powiedzieć, bo w żaden sposób nie można tego wyczytać z treści. Ale co tam. Pierwsze opowiadanie, więc można wybaczyć taki zużyty zabieg dla podrasowania klimatu. Przyznać trzeba jednak, że opowiadanie od pierwszych akapitów zieje grozą, a ta z każdym kolejnym zdaniem staje się coraz bardziej przygniatająca, niemal miażdżąca. Problem jedynie tkwi w tym, że to nie treść, nie akcja i nie klimat, które powinny tworzyć grozę, ale sposób, w jaki autor próbuje nas przekonać, że właśnie tak groza wygląda. Nie trafiają do mnie opisy, w których autor chciał się popisać zbyt elokwentnie, swoją widzą z materiałoznawstwa. Niestety pozostaje ona na poziomie tylnej części ciała, która jest w stanie zbadać twardość podłoża, na którym siada. Rażąca nieznajomością przedmiotu, w stylu „Oparłem się o ciepłe stalowe drzwi, których nieludzko wręcz wytrzymała stal, bez przerwy prężyła się i napinała, niczym żylasta cięciwa potężnego germańskiego łuku” powoduje u mnie niemiłe zgrzytanie zębów. Podobnie rzecz się ma, gdy autor wypisuje nabrzmiałe od słów, a jednak nie do końca jasne „Cisza od razu spowiła moje chore uszy swoim tępym wyniszczającym brzmieniem”. To wszystko, ta siląca się na poetyckość papka sprawia ból, który raczej zachęca do porzucenia dalszej lektury. Szczególną uwagę autor poświęca spisowi zapasów. Posuwa się nawet do lokowania produktu, przytaczając wszystkim dobrze znane marki produktów. Tylko, po co? Bohater nie wykorzystuje zapasów jedzenia, nawet, gdy zwyczajnie skręca się z głodu? Może autor chciał zostawić dokument dla potomnych. Jeśli tak, to mógł się postarać o jeszcze większą szczegółowość spisu. W całym opowiadaniu nie widać akcji, nie ma nic, co tą unieruchomioną w schronie sytuację pchnęłoby w jakąkolwiek stronę. Wszystko kończy się w sposób niezrozumiały i strasznie infantylny. Niestety, tym razem trzynastka nie okazała się szczęśliwa.
Drugie z zamieszczonych w zbiorze, również nagrodzone, opowiadanie nosi tytuł „Miasto umarłych ludzi”. Prawda, że zachęcający tytuł. Początek okazuje się również zachęcający. Autor unika tworzenia niezrozumiałych, ciągnących się „zbiorów” słownych. Pojawia się też szybka akcja. Dzięki krótkim zdaniom, czytelnik może pokonywać razem z bohaterką kolejne piętra mrocznego bloku. Tak, miejsce, w którym wszystko się odbywa jest naprawdę przerażające, a to przerażenie można nawet czasem poczuć. Nie tylko przeczytać. Główna postać, dziewczyna w ciąży, musi pokonać kilka pięter, aby wydostać się na zewnątrz i uratować życie swoje oraz nienarodzonego jeszcze dziecka. Nie jest to łatwe. Ciemności, brak powietrza, zmęczenie i dziwne postacie utrudniają dotarcie do celu. Niestety postacie, których brak było we wcześniejszym opowiadaniu, zostały potraktowane bardzo powierzchownie. Odniosłem wrażenie, jakby autor chciał jak najszybciej wydostać się na zewnątrz i zakończyć pisanie. Pomysł i konstrukcja opowiadania dawały szansę na ukazanie całej potęgi grozy w całkiem niezłym stylu. Niestety, w kilku momentach autor pozwolił sobie na drzemkę razem ze swoją ciężarna bohaterką. Ogólnie można powiedzieć tyle: w opowiadaniu jest ciemno, krwawo i szybko.
 „Dziesięcina” to tytuł opowiadania, który przewrotnie określa wypełnianie Dekalogu. Znów  zapowiadało się ciekawie. I niestety tylko zapowiadało. Pomimo wielkich nadziei zasianych „Miastem umarłych ludzi”, już od pierwszych zdań przyszło mi przeżywać nieziemskie katusze. Może Pan Marek Dryjer miał taki plan. Nie wiem. Wiem natomiast jedno. Zostałem zmuszony po raz drugi do pokonywania rozdziałów/pięter, na których roi się od przegadanych, a jednocześnie niewnoszących nic nowego, nic ożywczego obrazków. Początkowe fragmenty są próbą nadania treści wymiaru filozoficznego. Jestem zdania, że nawet w tak krótkiej formie literackiej, jaką jest opowiadanie należałoby potraktować takie elementy dość poważnie. W innym wypadku będziemy mieli do czynienia z filozofią rodem z trzepaka na blokowisku.  Dalej, możemy zagłębić się w dobrze znanych z pierwszego opowiadania popisach elokwencji autora. Zdania w stylu: „…przestrzeni ryczącej odgłosem niemej śmierci” lub „...ich oddechy parowały czarnym deszczem” mnożą się i powodują niesmak przy każdym kolejnym przeczytanym zdaniu. Ponieważ każde piętro miało być, według autora odzwierciedleniem każdego kolejnego przykazania, stwierdzam, że najprościej i z korzyścią dla czytelnika było by zwyczajne wyliczenie ich w kolejności, lub nawet pominięcie. Z wyjątkiem jednego, pierwszego przykazania. W tym fragmencie autor odsłonił to, co miał na myśli pisząc to opowiadanie, a co skrywał przez wszystkie dziewięć pięter. Wizja sądu ostatecznego i tego, co dalej dzieje się z człowiekiem, jest naprawdę interesująca, choć jak to autor ma w zwyczaju, potraktowana pobieżnie.
Ostatnie opowiadanie, noszące tytuł „Bezprawie” zacząłem czytać jedynie z poczucia obowiązku. Zacząłem, i znów Pan Marek, pierwszym akapitem tchnął we mnie nadzieję na coś ciekawego. Zobaczyłem normalnego człowieka z krwi i kości, który podobnie jak ja śpi, wstaje, pije poranną kawę i wychodzi z domu. Po tym, w drugim akapicie zabrał mi ją na zawsze. Emocje w opowiadaniu są tylko nazwane. Nie da się ich poczuć. Epatowanie kwiecistością opisów, jest zwyczajnym marnowaniem papieru i czasu czytelnika. Dla mnie to już było zbyt wiele. Nie dokończyłem.

Tomasz R.Głogowski