Tomasz R.Głogowski
Pamiętam jak dziś to
miejsce, gdzie aromat ciasta mieszał się z zapachem jeszcze ciepłego piasku.
Dzieci znosiły go co dzień na swoich bosych stópkach.
─ Znów będę musiała po
was zamiatać! ─
wołałam za nimi robiąc groźną minę, a one śmiały się, widząc moją udawaną
złość. Nawet teraz słyszę ten śmiech i trzeszczenie desek w podłodze, jakby
cała czwórka przebiegała znów w huraganowym
tempie przez salonik. Nie mogę teraz stąd odejść. Muszę zostać, by odnaleźć w
wyobraźni te zapachy pośród swądu niedopalonych jeszcze ścian i stropu.
Poprzedniego dnia
inspektor powiedział, że jest już zbyt ciemno, żeby znaleźć jakieś ślady w tej
masie zwęglonych zgliszczy, że trzeba iść odpocząć, wyspać się. Przekonywał, że
sen dobrze mi zrobi. Płakałam, tłumacząc, że nie mogę. ─ Nie chcę stąd iść.
Boję się, że gdy rano wrócę w to miejsce i gdy zobaczę je w świetle dnia to nie
dam sobie z tym rady. Inspektor pokiwał
tylko głową na znak zrozumienia i oddalił się obiecując, że jutro przyjedzie
tak wcześnie jak to będzie możliwe.
Przysiadłam na schodach,
które kiedyś prowadziły na małe poddasze z małymi pokoikami. Tam, w swoich
małych łóżeczkach zasypiały szczęśliwe i budziły się nasze dzieci. Wieczorami,
gdy już spały, uwielbiałam siadać na najwyższym stopniu razem z Krzysztofem.
Mogłam wtedy, w tej chwili ciszy zamknąć oczy i położyć głowę na jego ramieniu.
Jego palce odnajdywały i otulały delikatnie moje dłonie, dając im przyjemne
wytchnienie po pracy. Czułam jak ich ciepło rozpływa się falą, ledwie
wyczuwalnym dreszczem i rozgrzewa całe moje ciało. Czasem siadałam na schodach
sama, z kieliszkiem czerwonego wina i patrzyłam jak przy oknie, w świetle
lampki klei swoje małe modele statków i umieszcza je precyzyjnie w butelkach.
Wyglądał przy tym jak
ten chłopiec, którego poznałam w porcie na festynie. Pamiętam, że tego dnia
bardzo płakałam. Butelka z umieszczonym w niej stateczkiem, którą dostałam od
dziadka wysunęła mi się rąk, potoczyła po nabrzeżu, a potem wpadła do wody
znikając w głębinie zatoki. Wtedy podszedł do mnie. Miał może czternaście
lat. Uśmiechając się łagodnie obiecał, że zrobi dla mnie nowy,
jeszcze piękniejszy statek. Gdy usłyszałam ta obietnice troszkę się uspokoiłam.
Kilka dni później przekonałam się, że potrafi dotrzymać słowa. Byłam bardzo
szczęśliwa... Od tamtej chwili ufałam każdemu jego słowu.
Klejenie modeli statków
było jego pasją. Niemal wszystkie, które później zrobił rozdawał znajomym i
przyjaciołom przy różnych okazjach. Kilka zostawił dzieciom do zabawy i jeden,
który przypominał mu ojca.
Teraz jest mi zimno.
Wiatr od morza podsyca płomienie wyskakujące niespodziewanie w górę z tlących
się jeszcze kawałków drewna. Stare schody nie prowadzą już do dziecięcych
sypialni. U ich szczytu widnieje ciemna noc i gwiazdy. Stopnie chwieją się i
trzeszczą przeraźliwe jakby, chciały powiedzieć – jesteśmy i zawsze byłyśmy
pierwszymi stopniami do krainy gwiazd.
Podobnie trzeszczały
tylko raz. Były jak żywe. Jakby wyczuwając inny ciężar i rytm kroków, wydawały
głośne, chrypliwe jęknięcia. Ostrzegały nas , że do dzieci zbliża się ktoś
obcy. Tego wieczoru, wcześniej usłyszałam ciężkie kroki na werandzie i delikatne,
jakby nieco nieśmiałe pukanie do drzwi. Pomyślałam wtedy, że ktoś zabłądził na
wydmach i szuka schronienia. Pogoda była burzowa, nie nastrajała do spacerów.
Otworzyłam. W drzwiach stał postawny mężczyzna, ubrany w znoszony płaszcz
przeciwdeszczowy i czapkę marynarską. Dobrze przystrzyżona, siwa broda
zasłaniała rysy twarzy, ale gdy spojrzałam w jego oczy, nie umiałam powiedzieć
ani słowa. Tak samo błękitne, pełne pasji i życzliwości. Miałam wrażenie, że od
nieznajomego bije ciepło, że jest on kimś dobrym i bliskim. Mężczyzna jednak
nie odezwał się. Widocznie spodziewał się, że drzwi otworzy mu ktoś inny.
Krzysztof chyba zauważył
moje zaskoczenie. Spojrzał na mnie i zapraszając nieznajomego do wnętrza,
powiedział z uśmiechem:
─
Joasiu, poznaj nieustraszonego wilka morskiego. To mój ojciec.
W
głosie Krzysztofa usłyszałam jednak nutkę zmieszania, jakby ta wizyta nie
sprawiła mu przyjemności.
Tamten wieczór był
zaskoczeniem dla nas trojga. Atmosfera była delikatnie napięta. Panowie długo
się nie widzieli. Ojca nie było nawet na naszym ślubie, a Krzysztof zbyt wiele
też mi o nim nie opowiadał. Wiedziałam tylko, że wychowywały go matka i babcią,
ale to przecież nic nadzwyczajnego w marynarskiej rodzinie. O więcej nie pytałam.
Mimo wszystko tego ojca miał, a ja nawet takiego szczęścia nie dostąpiłam.
Nigdy nie widziałam mojego ojca. Podobno zatonął podczas połowu, gdzieś na
morzu i taka wiadomość musiała mi wystarczyć.
Skrępowanie minęło po
małej lampce wina i kilku marynarskich, rubasznych żartach. Opowiadaliśmy mu
więc teraz o wszystkim, jakby chcąc nadrobić stracony czas. O tym jak się
poznaliśmy, o ślubie, naszych dzieciach. Był bardzo ciekaw jak rosną, czy są
zdrowe i jak radzą sobie w szkole. Podziwiał modele statków Krzysztofa i
opowiadał o wspaniałych miastach, jakie zwiedził po drugiej stronie oceanu,
kolorowych neonach portowych, o ludziach i ich życiu w różnych zakątkach
świata. Dużo mówił o ludzkiej życzliwości i radości życia, dzięki którym
potrafił przetrwać najgorsze chwile na morzu. Wspominał też długie rejsy i
tęsknotę za lądem... Słuchałam zauroczona, nie odrywając ani na chwilę
oczu od tego bądź co bądź obcego mężczyzny. Coś mnie do niego przyciągało. Nie
było to uczucie, jakie czuje do siebie dwoje przeznaczonych sobie ludzi. To
było zupełnie coś innego. Odnosiłam wrażenie, że brakuje mu domu, rodziny… A
może tak mi się tylko wydawało?
Nigdy nie miałam głowy
do większej ilości alkoholu, a tego wieczoru wszyscy wypiliśmy chyba zbyt dużo.
Gość musiał zauważyć moje zmęczenie, bo wstał, aby się pożegnać. Chciał tylko,
jeszcze przed wyjściem, choć raz spojrzeć na dzieciaki. Tamtego wieczoru nie
zwróciłam na to uwagi, ale to właśnie wtedy schody pierwszy raz wydały swój
niegościnny szorstki pomruk.
Tuż przed wyjściem ojca
Krzysztofa, zaproponowałam żeby zjadł wspólnie z nami niedzielny obiad. Byłaby
to świetna okazja, abyśmy wszyscy poznali się po tylu latach.
─
Dzieci będą szczęśliwe, a mojej mamie też z pewnością będzie miło, jeśli tato
przyjdzie ─ zapewniałam, pisząc na
kartce rozchwianymi literami adres. Mama
mieszka w niedużej kamienicy w centrum miasta. W milczeniu schował kartkę z
adresem do kieszeni. Chyba nawet nie podziękował, a jego oczy smutnie
przygasły.
W niedzielne południe
wszyscy czekaliśmy w napięciu. Dzieci jak zwykle biegały po wszystkich pokojach
ślizgając się na dywanikach tkanych z różnokolorowych kawałków materiałów. Moja
mama, kochana, mocno już posiwiał kobieta, krzątała się między kuchnią i salonem.
Biegała przez korytarz przystrojony pamiątkowymi zdjęciami. Będąc gospodynią
chciała przygotować wszystko perfekcyjnie. Cały dom pachniał jak w Święta.
Bardzo starałam się nie pokazywać swojego podniecenia na myśl, że wreszcie
dzieci poznają swojego dziadka. Nie chciałam też wprowadzać Krzysia swoim
zachowanie w zakłopotanie. Pamiętam to dziwne uczucie. Miałam nadzieję, że gdy
dzieci go zobaczą nie będę jedyną, której udzieli się radość ze spotkania.
Krzysztof pewnie też niecierpliwie czekał na tę wizytę, ale – sama już nie wiem
czy potrafił ukryć swoje uczucia, czy też moje emocje nie pozwoliły mi
zauważyć, co on teraz przeżywał?
***
Punktualnie o umówionej
godzinie zadzwonił dzwonek domofonu. Wszyscy jakby na sekundę zamarli. To on,
już jest, przyszedł. Moje podekscytowanie rosło z każda sekundą. Przycisnęłam
do siebie dwójkę stojących najbliżej dzieci. Czułam jak szybko biją ich małe
serduszka. Spojrzały na mnie pytającym wzrokiem. Milczałam jak zahipnotyzowana. Krzysztof poszedł
otworzyć. W słuchawce domofonu słychać było przyciszony męski głos. Krzysztof
spojrzał po nas, odłożył słuchawkę. Nic nie powiedział, nałożył tylko płaszcz i
zamknął za sobą drzwi. Nie wiedziałam, co się stało. Zostawiając dzieci,
podeszłam do okna w salonie. Stali tam, na dole. Wiatr targał im płaszcze
ciężkie od rzęsistego deszczu. Rozmawiali o czymś bardzo poważnie. Mogłam
wyczytać to tylko z miny Krzysia. Twarzy jego ojca nie mogłam dostrzec, stał
tyłem.
Po kilku chwilach
usłyszałam tłumione kroki na schodach i cichy trzask zamykanych drzwi.
Krzysztof wrócił. Był blady. Powiedział tylko, że ojciec nie mógł wejść, że
miał bardzo ważny powód. Coś się stało. Cierpliwie czekałam aż powie, choć
słowo, co usłyszał od ojca, tam na dole. Gdyby nie dzieci i ich rozgadane
buzie, obiad zjedli byśmy w całkowitym milczeniu.
Mijały dni. Od tamtej
niedzieli Krzysztof nie odezwał się ani jednym słowem. Stał się niedostępny,
jakby coś zamknęło go w miejscu, we wnętrzu, do którego nikt nie ma dostępu.
Przestał bawić się z dziećmi, nie siadał już na szczycie schodów żeby wspólnie
posłuchać ciszy. Nawet jego małe modele statków przestały go interesować.
Wyglądał jakby całkowicie stracił kontakt z życiem. Jedynym świadectwem jego
obecności były butelki. Pełne i puste. Wszystkie stojące lub leżące w
całkowitym nieładzie, brzękiem rozbijające narastającą ciszę.
Próbowałam z nim
rozmawiać, mając nadzieję, że uda mi się poruszyć choć cząstkę jego zadumy, że
jakiś impuls, gest sprawi, że wróci do nas, do mnie. Miałam nadzieję dowiedzieć
się przyczyny, która spowodowała w nim tę okropną zmianę .
Mój ukochany nic nie
mówił, nawet na mnie nie patrzył. Kilka dni później wyszedł i już nie wrócił.
Poczułam rozdzierający smutek. Jak wtedy, gdy tęskniłam za ojcem jednocześnie
wiedząc, że nigdy go nie zobaczę.
Zamieszkałam z dziećmi u
mojej matki. Miały tu dobrą opiekę i ciepłe posiłki, których ja nie byłam im w
stanie od kilku dni przygotowywać. Miały też bliżej do szkoły, do której
dotychczas odwoził je Krzysztof. Teraz musiały stać się bardziej samodzielne.
Podczas ich pobytu na
lekcjach, miałam czas na szukanie mojego męża. Wypytywałam ludzi w miasteczku,
czy może przypadkiem gdzieś go widzieli, a po kilku dniach zgłosiłam zniknięcie
Krzysztofa w miejscowym komisariacie. Powiedzieli, że zajmą się całą sprawą i
żebym czekała w domu na wiadomości. Nie umiałam. Szalony niepokój nie pozwalał
nie tylko spać, ale nawet usiedzieć spokojnie w jednym miejscu. Zrobiłam
ogłoszenie wykorzystując ostatnie, aktualne zdjęcie Krzysia i rozlepiłam je po
całym mieście. Teraz naprawdę pozostało mi tylko czekać.
***
Zbliża się
świt. Powietrze ma słono gorzki smak. Mewy skrzeczą nad spokojną
taflą porannego morza. Zataczają kręgi nad tym, co pozostało z małego, niebieskiego
domku na wydmach.
─
Dzień dobry. Siedziała tu Pani całą noc?
Inspektor widząc mnie
przemarzniętą, z nieukrywanym współczuciem nalał ze swojego termosu i podał
kubeczek ciepłej herbaty. Niemrawo zaczynałam wybudzać się z
zadumy i odrętwienia.
Wśród
resztek ścian policjanci rozpoczęli przeszukiwanie pogorzeliska. Hałas
przerzucanych z miejsca na miejsce kawałków ścian, stropu i mebli był nie do
zniesienia. Postanowiłam nie przeszkadzać im w pracy. Zdecydowałam, że pójdę
nad brzeg morza i trochę rozprostuję zmarznięte kolana.
Powoli, boso poszłam w
stronę morza, moje stopy zapadały się w piasku, wilgotnym od porannej bryzy. W
pewnym momencie dobiegł mnie głos jednego z policjantów.
─
Panie inspektorze, tutaj! Coś znalazłem! ─ oznajmiał podekscytowany, odgarniając coś, co mogło kiedyś
być naszym stołem w jadalni. Teraz, z oddali nie przypominał zupełnie niczego.
Muszę dowiedzieć się, co znalazł. Zawróciłam.
Przed szczątkami, które
były kiedyś wejściem na naszą werandę inspektor zatrzymał mnie. Powoli, patrząc
mi prosto w oczy i badając, ile jestem w stanie wytrzymać, powiedział:
─
To nie będzie dla Pani miły widok ─ zawahał się.
─
Krzysztof? Znalazł pan Krzysztofa? ─ zapytałam drżącym
głosem, błagając los, żeby to nie ciało mojego męża leżało pod tymi deskami.
─
Przykro mi. Nie przestając uważnie mnie obserwować dodał, że znaleziono przy
zwłokach nadpalone, ale czytelne dokumenty oraz coś, co wydało mu się dziwne.
─
W całej swojej karierze policyjnej nie
widziałem czegoś takiego ─ powiedział, podając mi osmoloną butelkę po winie. To była
ta sama butelka, którą Krzysztof podarował mi dawno temu prosząc abym jej
strzegła.
─
Trzymał tę butelkę przyciśniętą mocno oburącz do piersi, jakby nie chciał, aby ktokolwiek ją dotykał. Znałem
dobrze Krzysztofa i wiem, że bardzo panią kochał. Postanowiłem więc, oddać ją
pani. Pozwoliłem sobie też odkorkować. Pani Joanno, może pani będzie wiedziała,
czy to może coś oznaczać?
Znałam tą butelkę. Przez całe lata stała na półce w
salonie, pośród innych pamiątek.
Zaglądając do środka
przez wąska szyjkę butelki niewiele można było zobaczyć. Poprosiłam inspektora
żeby ją rozbił. Sama nie miałam siły tego zrobić. Uczynił to wahając się przez
chwilę. Szkło rozsypało się, a odpryski zamigotały w słońcu. Z butelki wypadł
skrawek papieru. Inspektor schylił się, podał mi i odszedł zostawiając samą.
Nie potrafiłam opanować drżenia rąk. Kartka. Z jednej strony niespodziewana
wiadomość nakreślona dłonią ukochanego, z drugiej testament. Musiałam
przeczytać jej treść. I rozwinęłam rulonik.
Świat zawirował. Nie
słyszałam głosów ludzi, mew, nie słyszałam szumu morza, nie czułam nawet
słonecznych promieni. Wszystko zniknęło, ulotniło się wraz z niewyraźnymi
wstęgami dymu.
Znów siedzę sama na
schodach. Obok leży kartka, a na niej kilka rozchwianych słów. „Jesteśmy
rodzeństwem. Kocham Cię.” Nic więcej.
Wszystko wokół zdaje się
być obce, a zarazem spokojne. Schody też są spokojne. Już nie trzeszczą.
7 komentarzy:
Trudna Miłość, gorzka miłość...Dobry temat, świetnie napisane opowiadanie! Gratuluję debiutu i czekam na dalsze Ewa K
Mnie też się podobało, nawet bardzo...;-)
Witam! Ciekawe opowiadanie, z zaskakującym finałem. Malarsko wręcz nakreślona opowieść. Czekam na więcej, pozdrawiam! Avandare
Przeczytałam z wielkim zainteresowaniem.Opowieść napisana z uczuciem.Każdy z nas ma wspomnienia wydm z piasku,skrzeku mew, bursztynów w odcieniach żółci i czerni...śladów stóp...albo gór schowanych w chmurach. Wróciłam do tych wspomnień...przez chwilę. Zakończenie zaskakujące..Czekam na nastepne opowiesci.Powodzenia.
Świetne:). Udany debiut. Czekam na więcej:). Panna_Y
facet popełnił spory błąd życiowy i spalił się ze wstydu.To chyba trudne być jednocześnie ojcem i wujkiem tych samych dzieci, mężem i bratem tej samej kobiety, synem i zięciem tego samego faceta, być szwagrem dla samego siebie. Młyn, więc nic dziwnego że ludzie spalają się....
--
Jackare
Bardzo ciekawe spojrzenie na życie. Autor jakby nie potrafił cieszyć się codziennością i tym co dzieje sie teraz i szuka, rozdrabnia, kombinuje... Życie sklada się z małych radości i o tym chyba warto pamiętać
Prześlij komentarz